"Gej w wielkim mieście"
S03E01
© by Mikołaj Milcke
To
wszystko moje
Odkryłem
to kilka lat temu, przypadkiem. Byłem już wówczas dorosłym
człowiekiem. Pod prysznicem, podczas mycia włosów wpadłem na to,
że tuż po użyciu szamponu, gdy tylko zaczyna się pienić można
zafundować sobie inną, w finale porównywalną z orgazmem,
przyjemność. Wystarczy włożyć w to odrobinę trochę siły i
masować głowę ciut mocniej niż zwykle. Silniej, to znaczy tak, że
zaczynają pracować mięśnie. Ale to żadna cena za to, co dzieje
się później. Im więcej piany tym większa fala rozkoszy przepływa
przez ciało. Napięcie miesza się z rozluźnieniem, ciepło z
zimnem, niebo walczy z piekłem. Czasem wszystko przebiega w ciszy,
innym razem wymyka się cichy jęk rozkoszy. Całość można
porównać jeśli nie do seksu, to na pewno do masturbacji.
Szczególnie tej chłopięcej, wstydliwej, nieomal zakazanej. Do dziś
pamiętam przestrogi siostry Tereski, wąsatej katechetki z
podstawówki, która na każdej lekcji religii przestrzegła, że
„samogwałt powoduje powstawanie błony między palcami. Jak u
wodnych stworów!”. Ale czymże była mityczna błona wobec
szczenięcej, odkrywanej wciąż na nowo przyjemności. Takiej, gdy
jest się jeszcze przez poznaniem przyjemności obcowania z innym
ciałem. Innego ciała nie potrzebowałem też pod prysznicem. Gdy
woda lała się góry, a ja energicznie tarłem głowę czyniąc tym
sobie nieopisaną błogość. Dziś było miło do kwadratu, bo
pierwszy raz robiłem to w swojej własnej łazience. Pomieszczenie
stanowiło bowiem część trzydziestoośmio metrowej, dwupokojowej
powierzchni w Alei Wojska Polskiego, co do której od kilku dni
posiadałem, podpisany przez notariusza, akt własności. Oczywiście
drugim, a raczej pierwszym, właścicielem był bank, który
wzmiankowaną wyżej nieruchomość skredytował. Na, bagatela,
czterdzieści lat. Nie trzeba wyższej matematyki, żeby policzyć,
iż współwłaściciela pozbędę się tuż przed 69 urodzinami.
Chyba, że po drodze wygram milion i harmonogram spłat trafi szlag.
Kredyt uzna się za spłacony także wówczas, gdy wcześniej szlag
trafi mnie. Spadkobierca dostanie nieruchomość z czystą hipoteką.
Ale tę pętlę założyłem sobie na szyję dobrowolnie, można
nawet powiedzieć, że o nią walczyłem. Osiem lat warszawskiego
życia zajęło mi wypracowanie zdolności kredytowej. I w nagrodę
bank zakuł mnie w kajdany nazywane ładnie „pożyczką
hipoteczną”. Woda się lała, tarłem głowę, zacząłem wydawać
z siebie niezidentyfikowane dźwięki i nie wiem czym by się to
skończyło, gdyby nie dzwonek telefonu. W dalszym ciągu obowiązywał
podział dzwonków. Muzyka z Muppet Show nadal przypisana była do
mamy, wszak dzwoniła z krainy Muppetów, której już od dawna nie
ogarniałem. Blondie odzywała się, gdy dzwoniła Maria, śpiewała
„Marię”. Maria to Maria. Matyldzie, ostatnio, dostał się
disopolowy hit „Weselny klimat”, a Nina sama sobie nagrała i
zmontowała dzwonek do mojego telefonu. „Odbierz. [przerwa]
Czekam,
odbierz. [przerwa]
Dzwonię
[przerwa]
Dzwonię
i powoli tracę cierpliwość. Jak dzidy pragnę, jeśli nie
odbierzesz to wejdę na górę i nakryję na tym, co robisz. I nie
kłam, że to nie są świństwa! Obierz! Z kim tam leżysz?
Odbierz!” Mniej więcej do połowy tego osobliwego powiadomienia o
nadchodzącym połączeniu w tle, a szczególnie w przerwach,
pobrzmiewała „Humoreska” Dvoraka, ale po około minucie –
podczas, której zwykle zdążyłem odebrać telefon - muzyka
zmieniała się na deedh metalowy hit „Helleluyah!!! (God is Dead)”
zespołu Vader. A raczej epileptyczny jazgot gitar stanowiących
podkład tego numeru. Na wersję z tekstem się nie zgodziłem. Takie
dzwonki uwielbiają się odzywać w najmniej odpowiednim momencie.
Wolałem nie ryzykować promocji utworu „Helleluyah!!! (God is
Dead)” np. w Episkopacie. I zanim wyskoczyłem spod prysznica Vader
poczynał sobie znakomicie szczelnie wypełniając niewielką
przestrzeń mojego, tak mojego, dużego pokoju. Wyskoczyłem spod
mojego prysznica, odsłoniłem moją zasłonę z motywem kwadratów z
obrazu Pieta
Mondriana, mijając moją pralkę i moją umywalkę, nad którą
wisiało moje lustro, po czym dynamicznie przeciąłem najpierw moją
łazienkę, potem mój przedpokój i gdy wpadłem do mojego, nazwijmy
go, salonu telefon przestał dzwonić. Zanim oddzwoniłem
postanowiłem jednak wrócić do łazienki i się wytrzeć –
oczywiście moim ręcznikiem - bo lało się ze mnie jak z rynny. Po
powrocie do salonu wziąłem do ręki telefon, ale nie mogłem
zasiąść ani w moim fotelu, ani na mojej kanapie. Rozłożyłem się
więc na materacu, jednym meblu – nie licząc kuchni, ale ta była
w zabudowie - jaki miałem i wybrałem numer.
- Halo
- odezwała się Nina po dłużej chwili oczekiwania.
- Czy
ja ci przypadkiem nie przeszkadzam? - zapytałem zdezorientowany po
chwili wsłuchiwania się w tło. Moja przyjaciółka wyraźnie
dyszała, a w drugim planie słychać było piosenkę „Get down”
zespołu Backstreet Boys. Hit naszej młodości.
- Nie,
nie.
- Ale
jęczysz?
- Nie
jęczę, tylko sapię. - wyjaśniła przyjaciółka, z którą lada
dzień mieliśmy obchodzić ósmą rocznicę znajomości.
Byliśmy z
Niną na jednym roku na studiach, była jedną z pierwszych osób,
które poznałem w Warszawie i chyba pierwszą osobą na uczelni, z
którą rozmawiałem. Zaiskrzyło od razu. O naszych występkach
można by napisać kilkutomową powieść. Razem się śmialiśmy,
razem płakaliśmy, ratowaliśmy się wzajemnie w kryzysowych
momentach, przeżywaliśmy mniej i bardziej udane związki oraz
słabsze i mocniejsze uderzenia serca, a także swoich
interesujących i tych zupełnie nie wartych uwagi, kolejnych
partnerów, chłopaków i kochanków. Jeśli byłem Anią Shirley,
to Nina była z pewnością moją warszawską Dianą Barry.
Warszawską, bo druga, a właściwie dwie pierwsze Matylda i Maria,
poznałem jeszcze w moim rodzinnym miasteczku. Co za szczęście, że
wszystkie trzy stanęły na mojej drodze. I, na szczęście, nadal na niej stały.
- Sapiesz?
- zapragnąłem się upewnić. - Współżyjesz czy masz zawał?
- Nie
mam zawału! Nie współżyję, a gdy współżyję, to nie odbieram
telefonu. Co więcej! Zawsze informuję cię kiedy masz do mnie nie
dzwonić, bo planuję współżyć. - tak było w istocie. - Sapię,
bo ćwiczę. - wyprostowała moje uciekające na manowce myśli
Nina.
- Powiedz
mi, czy przypadkiem nie oglądałaś wczoraj w nocy Ezo TV? –
rzuciłem niewinnie.
- Jak
to w nocy? W nocy byłam u ciebie. Pamięć szwankuje czy delirium?
- O
matko! - zniecierpliwiłem się. - Jak wyszłaś ode mnie i wróciłaś
do domu. – sprecyzowałem.
- Jak
wróciłam od ciebie, to się położyłam do łóżka. W makijażu,
aż mi się oczy skleiły od tuszu, gdyż byłam solidnie nawalona.
- Kurczę,
ja też właśnie. – wyrzuciłem z siebie z żalem.
- Już
nie będziesz mógł powiedzieć, że nigdy cię nie widziałam
pijanego. Mam na to nawet dowód w postaci nagrania video. - wiedziała co mówi. Ja też.
Jak
bumerang wróciła do mnie jedna ze scen minionej nocy. Na środku
pokoju przykryte ceratami pudła z książkami. Złączone robiły za
stół uginający się pod ciężarem rozmaitych wiktuałów,
likierów, win i miodów pitnych. Bez wódki, nikt z naszego grona
nie lubi wódki. Wokół stołu zebranie świrów przebranych za –
teoretycznie – Madonnę w spiczastym staniku jak z „Vogue” ,
Whitney Houston z różowymi ustami i srebrną kokardą z klipu „How
will I know”, Beatę Kozidrak w naszyjniku z teledysku „Józek,
nie daruję ci tej nocy” , Marie z Roxette – która mogła być
też Małgorzatą „Meluzyną” Ostrowską - i Rominę Power z różą
za uchem, której towarzyszył oczywiście Al Bano. I ja, jako
Shazza, która po brawurowym wykonaniu „Bierz co chcesz” bierze
się za zgoła inny repertuar. W mgnieniu oka na palach środkowym i
wskazującym znalazł się kawałek folii aluminiowej. Telefon zaczął
się trząść, a w tle słychać było płaczącą ze śmiechu Ninę.
Jako jedyna wiedziała, co się święci. Chwilę później pokój
wypełniła „Barka”, pieśń oazowa znan bardziej jako ukochana
pieśń, umiłowanego przez wszystkich Polaków, Jana Pawła II.
Śpiewanie przez folię dało pielgrzymkowy efekt pierdzącego
megafonu. I zanim doszedłem do trzeciego wersu podłogę froterowali
już wszyscy. Rechot tłumił prawdopodobnie jedyne w dziejach
polskiej muzyki i kościoła wykonanie „Barki” przez Shazzę. A
co wydarzyło się później mogę się tylko domyślać. Tego Nina
raczej nie nagrała. Ręce miała zajęte czymś zupełnie innym.
Ściany obydwu izb mojego apartamentu zapełnione zostały antykami.
Gustowna komoda, szafa, regał na książki, szuflady, siedziska, a
nawet lampa i stolik pod telewizor. W kadrze została zatrzymana
prowadząca „Wiadomości”. Niewątpliwą wadą wyposażenia było
to, że wszystko zostało narysowane i pokolorowane kredkami przez
Ninę, Marię, Eryka – ojca chrzestnego mojego lokalu - i kolegę z
pracy, Grzegorza, których przyjąłem na parapetówce. Matylda –
Diana Barry pochodząca i nadal mieszkająca w miasteczku - moja
„najstarsza” przyjaciółka nie mogła przyjechać. Pierwsze
wspomnienia z nią sięgają piaskownicy, potem zaliczyliśmy wspólną
podstawówkę i milion innych przygód, na szczęście nawet mój
wyjazd do Warszawy nie osłabił tej relacji. Nie dotarła, a raczej
nie dotoczyła się do stolicy z powodu ciąży. Brzuch i sikanie co
pół godziny zatrzymały ją u boku męża, córki, królika i psa.
Wybaczyłem. Kilka lat temu Matylda wyszła za mąż Sylwka,
handlującego półtuszami wieprzowymi, całkiem obrotnego, lokalnego
biznesmena. Stworzyła piękny, ciepły, serdeczny dom. Jeden z tych,
w którym chciało się bywać. Ich pierwsza córeczka – Zuzia -
była już całkiem rezolutną pięciolatką, a w ciągu miesiąca
miała się jej urodzić siostrzyczka. Matylda była więc grubą i,
jak sama mówiła, wyładowaną po sufit ciężarówką, dla której
podróż nawet na drugi koniec miasteczka była niczym wyprawa do
sąsiedniej galaktyki. Wycieczka do Warszawy mogła być podróżą
między wymiarami. Wybaczyłem. A kiedy obecni popisali się talentem
plastycznym? Nie wiem, nie pamiętam. I trochę żal, że na dniach
wszystko zostanie zamalowane białą i szarą farbą.
- Ale
dlaczego miałabym oglądać w nocy Ezo TV? – wróciła do tematu.
- Bo
chyba wczoraj się tam dodzwoniłem. – wyznałem ze wstydem
wymieszanym z satysfakcją. Nie od wczoraj było wiadomo, że
dodzwonienie się do Ezo było moim niezrealizowanym celem. – Do
naszego wróżbity Macieja. I teraz mam kłopot, nie wiem co mi
powiedział. O przyszłości. - westchnąłem.
- A
czegóż chciałby się dowiedzieć? – zakpiła. – O
przyszłości.
- Czegokolwiek.
Czy zarobię furę siana, czy będę niczym Anderson Cooper czy
posmakuję jeszcze miłości. Każda informacja jest na wagę złota.
- A
propos miłości. – podchwyciła Nina – Kim jest dla ciebie ten
cały Eryk i gdzie był ten drugi. Jak mu tam było? - szukała
imienia.
- Arek.
- Eryk
i Arek. Pedalska opera mydlana. Jak dzidy pragnę! - nie mogła się
powstrzymać. - Był Eryk. Wdziałam, rozmawiałam. Więc się
pytam, gdzie był Arek? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?
- No
chyba nie myślałaś, że zaproszę ich obydwu!? – uniosłem się.
- Tak
właśnie myślałam. – nie pozostawiła złudzeń - Kolegialnie
byśmy ich przetestowali, ocenili i przynajmniej była jasność. A
tak, to wciąż karuzela.
Nie
wiem czy można było trafniej opisać sytuację, w której tkwię
już od czterech lat. Chociaż gdyby wiedziała wszystko uznałaby,
że era powiktoriańska, czyli moje życie uczuciowo-seksualne – a
może raczej seksualno-uczuciowe - po Wiktorze, to istny
rollercoaster.
Chociaż faktycznie Eryk i Arek to zdecydowanie dwa jego
najistotniejsze wagoniki. Z czego tylko Eryk był ogólnodostępny.
Poznaliśmy w 2006 roku, oczywiście przez GayRomeo, jeden z
popularnych gejowskich portali randkowych. To ja zadałem do niego.
Jeszcze wówczas byłem na etapie hurtowego zarzucania sieci. Pisałem
więc do prawie wszystkich brunetów w przedziale wiekowym 30-40 lat,
wyższych niż 180 centymetrów i ważących więcej 75 kilogramów,
ideał po prostu nie mógł być zbyt niski, ani zbyt chudy. Takie
wówczas miałem standardy. Część oczywiście nie odpowiadała
wcale, inni raczyli mnie krótkim lecz wymownym zdaniem: nie
w moim typie,
kolejni prosili o zdjęcie i gdy je dostawali udawali, że nie żyją.
Z nielicznymi, którzy byli zainteresowani najpierw wymieniałem
wiadomości i, jeśli wszystko grało, umawiałem się na quasi
randki. Jedne trwały kwadrans, inne godzinę, jeszcze inne tyle ,
ile czasu potrzeba na wypicie kawy, a czasem nawet dwóch. Chociaż
dwie kawy, tak samo jak druga randka, były prawdziwą rzadkością.
I jeszcze wtedy nie wyobrażałem sobie, by z tymi, którzy rokowali
pozytywnie chodzić ta po prostu do łóżka. Miałem dwadzieścia
sześć lat i jeszcze szukałem miłości. Jak Carrie Bradshaw,
„takiej
prawdziwej,
niewygodnej, absurdalnej, spalającej, takiej, bez której nie można
żyć”. Z Erykiem umówiłem się w listopadową sobotę, przed
wejściem do kawiarni przy Rondzie ONZ. I chociaż na miłości
zupełnie nie rokował spotkaliśmy się drugi, piąty, dziesiąty
raz. I jest, od blisko czterech lat zawsze w zasięgu ręki. Na tyle
blisko, byśmy mogli pójść razem na koncert Madonny w 2009 roku i
by mógł na nim włożyć moją ulubioną – wyraźnie za małą na
niego - pomarańczową bluzę z naszytym napisem „Army”. I chyba
jego obecność sprawiła, że nie eksplodowałem już po pierwszej
piosence. Bo choć mieliśmy miejsca siedzące od sceny dzieliły nas
lata świetlne, a zamiast Madonny widziałem w oddali maleńką,
fikająca na scenie pchełkę. I musiałem uwierzyć organizatorom na
słowo, że gdzieś tam naprawdę jest Madonna. Ale nie byliśmy ze
sobą aż tak blisko, jak myślało otoczenie. Wszyscy, bez
zastanowienia oceniali, naszą relację je jako małżeńską. I gdy
wyznaję, że nie tylko nie jesteśmy parą, ale też nigdy ze sobą
nie spaliśmy oskarża się mnie o kłamstwo. A jest to
najprawdziwsza prawda. Ani razu nie połączyła mnie z Erykiem żadna
seksualna przygoda, nawet się nie całowaliśmy. Co innego z
Arkadiuszem. Wziętym także z sieci, a konkretnie z Gejowa. Bo tam
też łowiłem. Zarówno czynnie, zamieszczając anonse, jak i
biernie, odpowiadając na nie. Arka złowiłem czynnie. W końcówce
2006 roku, jakieś trzy tygodnie po Eryku. Intymnie połączyliśmy
się dziesiątki, jeśli nie setki razy. I to na wiele sposób, ale
nie od razu, a dojście do tego – nawet jak na rządzące w świecie
gejów zasady – było dość nietypowe. Arkadiusz odpowiedział na
moje ogłoszenie. Nie pamiętam jego treści. Wiem jednak, że nie
dopełniliśmy podstawowych gejowskich rytuałów. Chodzi o to, że
Arek przed spotkaniem nie pokazał mi swojego zdjęcia. A przecież
zasady były i są jasne „no foto, no fun”. Nie rozmawialiśmy
nawet przez telefon, co było dość dziwne, bo test głosu był
pierwszym jaki przeprowadzałem na poznanych w wirtualnym świecie
facetach. Słaby, piskliwy, wysoki głos potrafił ukatrupić nawet
największego adonisa. A gdyby tego było mało, Arkadiusz był
blondynem i mierzył mniej niż 180 centymetrów. Testu głosu nie
było, nic nie pasowało, mimo to poszedłem pod pomnik
Starzyńskiego. Nie wiedziałem na kogo czekam, rozglądałem się
nerwowo po placu Bankowym, gdy nagle podszedł do mnie ostrzyżony
krótko chłopak. Mojego wzrostu. Miał na sobie szarą pompowaną
kurtkę, która skutecznie kamuflowała budowę. Miał na sobie
szare dresowe, bawełniane spodnie i sportowe obuwie typu adik.
No po prostu kibol, pomyślałem, a wyobraźnia szalała. Z jednej
strony dobrze, że kibol, a z drugiej? Strach się bać.
- Długo
jeszcze będziemy tak chodzić? Zimno trochę się robi – zapytał
wyraźnie zniecierpliwiony Arek po tym jak urządziłem mu trwającą
ponad godzinę zaprawdę. - I co ty się tak rozglądasz? – nie
dało nie się nie zauważyć, że co chwila zerkam na boki i za
siebie, ale nie mogłem inaczej sprawdzić czy nikt za nami nie
idzie. Nie tak dawno czytałem o modzie panującej wśród
narodowców i wszelkiej maści prawicowców. Podobno w sieci
umawiali się z gejami, a w ciemnej uliczce dołączali koledzy i
wpierdol
- A
nie powianiem się rozglądać? – wypaliłem.
- A
powinieneś? - nie krył zdziwienia.
- A
nic mi nie zrobisz?
- A
co mam ci zrobić? – Arek stanął jak wryty.
- No
wiesz. W ciemną uliczkę i wpierdol. – przestałem bawić się w
zagadki i odkryłem karty.
Wyraźnie
rozbawiony Arek nie znał tej mody. Zapewne dlatego, że nie był
kibolem. Okazał się trzy lata starszym ode mnie lekarzem
weterynarii. Gdy wreszcie usiedliśmy w jednej z piwnic na Starym
Mieście radio grało hit Andrzeja Piasecznego, który śpiewał:
„przyjdź,
zawsze może być coś między nami”.
Przyszedłem, uwierzyłem i poczułem, że wpadam. Wcale nie dlatego,
że gdy zdjął swoją wielką kurtkę okazało się, że wcale nie
jest chudy. Słowem, które najlepiej opisywało było jeśli nie
muskularny, to na pewno atletyczny. Siedzieliśmy kilka godzin. I
gdyby nie to, że miał ostatnią kolejkę do Piaseczna – gdzie
mieszkał – to pewnie siedzielibyśmy dalej. Kiedy wsiadł do
wagonu byłem pewien, że jestem zakochany w tym specjaliście od
krowich porodów. I z tego wszystkiego nawet do głowy mi nie
przyszło, by poprosić go o numer telefonu. Wszak dotychczas
kontaktowaliśmy się tylko maielm. Maria, z którą wtedy
wynajmowałem mieszkanie, oczywiście zauważyła że lewituję, ale
milczałem jak grób. Nie chciałem zapeszyć. Jeszcze tej samej nocy
wysmarowałem Arkowi elaborat, w którym wyznałem jak wielkie
wrażenie na mnie zrobił i że koniecznie musimy spotkać się raz
jeszcze. To jedno proste zdanie rozciągnąłem na półtorej strony,
oczywiście dołączyłem swój numer i nieznoszącym sprzeciwu
żądaniem oddzwonienia. Nic dziwnego, że chłopak przepadł na dwa
miesiące i odezwał się dopiero na początku lutego następnego
roku. Oficjalnie miał dużo pracy, czyli wiele krów postanowiło
urodzić w tym samym momencie. Ponieważ zadzwonił z zastrzeżonego
nadal nie miałem jego numeru. Drugą randkę zaproponował u mnie. I
nie było wątpliwości co do celu wizyty. Padło na dzień, gdy na
pewno miałem być sam. Rozebrał mnie w przedpokoju i wziął tak,
jakbyśmy mieli za sobą lata wspólnych doświadczeń, jakbyśmy
znali swoje ciała i ich upodobania. I faktycznie miał w sobie wiele
z dresiarza. Pożegnałem go jeszcze bardziej zakochany, dostałem
też numer telefonu. Taki stan trwa od czterech lat. Długo. Mimo to
są sfery, do których Arek nigdy mnie nie dopuścił. Jedną z nich
jest jego dom. Nigdy tam nie byłem. Zawsze spotykaliśmy się u
mnie, parę razy zaliczyliśmy numerek w samochodzie. Jasne, że
chciałbym, by pokazał mi tę i inne sfery swojego życia, ale nie
naciskałem. Wszak łączył nas tylko, albo – zważywszy na jego
jakość - aż seks. To co, że raz na miesiąc lub rzadziej?
Czekałem na ten raz, jak czeka się na szklankę wody w upalny
dzień. Ten raz potrafił wystarczyć mi czasem na wiele miesięcy.
- Czyli
Arkadiusz cię rucha, a Eryk zaspokaja potrzeby emocjonalne?
Przychodzi, dogląda, zawozi, przywodzi, pociesza, ocenia,
podpowiada. Jak mąż! – podsumowała kiedyś Nina moje relacje z
mężczyznami, których nie odważyłem zaprosić się na jedną
imprezę.
- Można
tak to ogólnie opisać – nie miałem możliwości zaprzeczyć.
Nina
nie lubiła Arka. Mimo iż go nie znała, to żywiła do niego jak
najgorsze uczucia. Znała go tylko z moich relacji. Gdyby to ona od
kilku lat z pasją opowiadała mi o chłopaku, którego nigdy nikt
nie widział zastanawiałbym się czy nie postradała zmysłów i czy
nie wymyśliła sobie kochanka. Ale Nina nie była mną. Słuchała.
Klęła go w duchu, i nie tylko, ale słuchała. Na początku mniej
lub bardziej wprost podpytywała czy nie możemy być po prostu
razem. Nie mogliśmy, nie wiedziałem czemu, ale nie mogliśmy. A im
dalej w las, tym bardziej po imieniu nazywała tę relację, którą
od dłuższego czasu uważa za patologiczną. Jej zdaniem Arek wpędza
mnie w lata i zajmuje w moim sercu miejsce, które należy się komuś
innemu. Najpierw nie mówiła komu, a potem już się nie hamowała.
Otwarcie głosiła pogląd, że tym kimś jest Eryk. Z resztą mojej
z nim relacji też nie uważała za zdrową. Całkiem słusznie nie
docierało do niej jak można z kimś żyć jak para, widywać się
codziennie, spędzać razem weekendy i wakacje, a jednak parą nie
być. Do mnie to nie tylko docierało, ale też nauczyłem się w tym
pływać i czerpać z dwóch facetów. Brać od nich to, co mieli
najlepszego, ale z żadnym nie byłem, żadnego z nich – raczej -
nie kochałem, dla żadnego z nich nie byłem numerem jeden, żaden z
nich nie był numerem jeden dla mnie. Nina zostawiła mnie z
natłokiem galopujących myśli. Usiadłem z nimi na balkonie, z
którego widok rozpościerał się na centrum Warszawy. Było jeszcze
lepiej niż osiem lat temu, w moim małym, pierwszym tu pokoju na
Bielanach. Przed nosem drzewa. Sięgające mojego siódmego piętra
topole i znacznie niższe kasztanowce i klony. Patrząc na nie bez
trudu można było się zorientować, że w przyrodzie lato resztką
sił walczy ze zbliżającą się jesienią i tę walkę zaczyna
coraz wyraźniej przegrywać. Dalej tory kolejowe, za nimi Arkadia, a
potem już tylko Pałac Kultury i Nauki oraz wieżowce śródmieścia.
To co, że siedziałem na posadzce? To co, że miałem kredyt na całe
życie? To co, że aktualnie mam w domu tylko materac, radio i
czajnik elektryczny? I tak pięknie się urządziłem. Zapewne
rozpływałbym się nad swoim szczęściem aż do zmroku, gdyby nie
dzwonek telefonu. Zabrzmiał Can-Can,
czyli melodia neutralna. Zerknąłem na wyświetlacz, a tam
niepozostawiający złudzeń komunikat. Dobijał się ktoś, kto nie
dzwonił do mnie chyba nigdy. To musiało zwiastować, jeśli nie całkowitą katastrofę, to na pewno poważne kłopoty.